Drukuj
Odsłony: 3616

Dzień trzeci, 4 czerwca 2011.

Spostrzeżenia własne, w zacne Wici sprawozdanie przemyślnie wklejone.

Po śniadaniu zostawiliśmy nasze bagaże w przechowalni.

Rzeczona "przechowalnia" była mikroskopijną pakamerą , w której nasze pokaźne bagaże zostały stłoczone na kształt Pałacu Kultury w znanym nam miescie.Przy ładowaniu sterty wielką tężyzną i sprytem okazał się niejaki Andrzej Z; mimo słabych protestów małżonki Ewy Z rzucił się bohatersko w wir upychania toreb, walizek, reklamowek, plecaków i wszystkiego, w co tak obficie zaopatrzyliśmy się na drogę, niepomni, ze czasy czarnoskórych tragarzy dawno minęły!

i wyruszyliśmy znowu na Stare Miasto, by obejrzeć uroczystą zmianę warty przed Pałacem Królewskim. Pogoda była piękna, słońce przygrzewało. W podgrupach przespacerowaliśmy się po wąskich, zacienionych uliczkach. Przed Muzeum Nobla wysłuchaliśmy koncertu chóru z Norwegii, który między innymi śpiewał dobrze nam znany "Tourdion". Żeby dobrze widzieć ceremonię zmiany warty, trzeba było zająć miejsca (stojące) godzinę wcześniej.

Zbity tlłumek wytrwale smażył się na piekącym północnym/hi hi/słoncu, obracając się to lewym, to prawym boczkiem dla równego przypiekania.Niektórzy jednak sprytnie zakotwiczyli się w zacienionym rogu/powiadają, że stał tam Karol; krążą pogłoski, iż dla zabicia czasu poklepywał co ponętniejsze sztokholmianki, ale nie dajemy temu wiary!/

Opłaciło się, bo spektakl był niecodzienny. Pięknie grająca orkiestra wojskowa w paradnych strojach, wartownicy o mało poważnym wyglądzie, dość śmiesznie się ruszający, różni wzrostem, tuszą, płcią.

W istocie, pokaz byłby trochę nudnawy, gdyby nie występy popisujących sie swoim kunsztem trójek i czwórek oraz rozmaitość postaci, w których przewijały się białoglowy; a ich obecność dodawała pikanterii paradzie /jakkolwiek wspomniany Karol W preferował raczej nieumundurowane../. W końcu nie darmo Szwecja jest znana z dbałości o to, by ród niewieści WSZĘDZIE zajmował nalezyte miejsce i pozycję!

Powrót do hotelu (znów pieszo),

a jakże, a jakże! "bambosze piecucha nie dla nas"

gdzie czekał na nas autokar, który miał nas zawieźć do Sundsvall. Obiad zjedliśmy po drodze, w restauracji nad jeziorem. Droga prowadziła wśród zielonych lasów, jezior i rzek. Cudowny krajobraz. W wesołej atmosferze dotarliśmy na miejsce około godziny 19.00. Przywitała nas grupa chórzystów z Attmar, oraz ich dyrygentka Agata Kuźniak ze swoją córeczką Hanią. Zuzanna otrzymała piękny bukiet kwiatów, a mnie przypadły ślicznie pachnące leśne konwalie.

Taak..A CO NA TO GIENIO?!

Zaśpiewaliśmy im "Vivat".

Czyli nas ulubiony utwór , będacy nie tylko chórowym stolat-em na okoliczność imienin, urodzin i jubileuszów, ale też niejako wypełniaczem dłużyzn i "dziur" konwersacyjnych

Potem Agata doprowadziła nas do hotelu sieci Ibis i tam nastąpiło rozstanie z Zuzanną, którą porwała do siebie jej siostra. Zmęczeni wrażeniami i podróżą rozlokowaliśmy się w ładnych, wygodnych pokojach i po kolacji ułożyliśmy się do snu.

Zaraz, zaraz! W tym miejscu godzi się zatrzymac dlużej. Nasz zachwyt nową kwaterą był zabarwiony lekki niesmakiem, bo oto z o/d/gorzałych wilków morskich smaganych wiatrem północy/nie bójmy się tego określenia!/, odwykłych od cieplarnianych warunków a przedkładających nad wygody twardą koję i towarzystwo chrapiących towarzyszy znów mieliśmy przewierzgnąć się w bladych mieszczuchów wylegujących się w piernatach! W dodatku nie na jednym obszernym lożu, ale na dwóch, a nawet trzech!

Niektórzy spośród nas wykazali się większą energią i byli na spacerze, bo słońce wcale nie chciało zajść.

Rzeczywiście niejeden, spragniony /widoków, oczywiście/, długo w noc/?/ szwendał się w grupkach i pojedyńczo po wyludnionym mieście/strasznie wcześnie ci Szwedzi idą spac, slońce na chłopa, a oni juz przewracają się na drugi bok!/. Jednakowoż miejscowa młodzież, co to duch kozaczy nie opuszcza jej nawet w najdalszym zakątku Ziemi, starała się jak mogła zakłócić dzwoniącą w uszach ciszę, przejeżdżając na klaksonie po głównych arteriach spokojnego zda się miasteczka ze śpiewem na uściech a pokrzykiwaniem w niezrozumiałej dla nas mowie/pewnie po szwedzku/.A były to nielada limuzyny, pamiętające dawną świetność i gangsterskie porachunki i strzelaniny, a wszystkie pięknie wyklepane i odpicowanie, cieszące oko/i ucho/. Tu i ówdzie walały się puszki po piwie, a niejeden młodzian, przyciśnięty potrzebą, dyskretnie oddawał się zrozumiałym kontemplacjom nad przydrożnym krzaczkiem lub pod drzewem. Ech, łza się w oku kręci!

Komentarzem opatrzyła
Wasza koleżanka Grażyna P