Nasza piękna muzyczna przygoda rozpoczęła się w Chórze Akademickim UW, z którym jako chórzyści przeżyliśmy czas pełen radości, sukcesów i satysfakcji. Te niezwykłe przeżycia i wspomnienia z lat studenckich sprawiły, że po przeszło 20 latach odnajdujemy się w różnych stronach kraju i świata, by znów być razem! Po wielu spotkaniach organizacyjnych zakładamy w kwietniu 2000 roku Towarzystwo Przyjaciół Chóru Uniwersytetu Warszawskiego. Około stu osób przybywa w maju 2001 roku na Jubileusz 80-lecia Chóru Akademickiego, i na bankiecie wszystkich pokoleń chórzystów po raz pierwszy po latach śpiewamy dawne utwory z repertuaru Chóru UW, pod kierunkiem przybyłego na jubileusz z Kanady b. dyrygenta Macieja Jaśkiewicza. Doskonale pamiętamy „Anusieńkę”, „Maki”, „Sarabandę”, Szwagrową „Kołysankę”. Wkrótce zaczynają się pierwsze spotkania śpiewacze, prowadzone przez byłych chórzystów: Elżbietę Zwolińską i Andrzeja Trybułę, potem regularne próby pod kierunkiem profesjonalnych dyrygentów. W 2003 roku Chór przyjął nazwę Amici Canentes.

To swego rodzaju fenomen, ponowna eksplozja muzycznej energii, niespotykane zjawisko, które trwa do dziś! W programie Towarzystwa, które liczy obecnie ok. 80 członków, są spotkania noworoczne, wyjazdy integracyjne (m.in. do Bachotka, Szklarskiej Poręby, Brwinowa),  działalność koncertowa, udział w festiwalach i konkursach, współpraca z Chórem Akademickim UW, z Towarzystwem Przyjaciół UW, Klubem Absolwenta UW, z Towarzystwem Polsko-Szwedzkim i Centrum Promocji Kultury Praga-Południe.

TPChUW opracowało monografię „Gaudeamus. 80 lat Chóru Akademickiego Uniwersytetu Warszawskiego”, której autorzy odtworzyli piękną historię swych studenckich lat z Chórem UW, ukazując jednocześnie jego wielkie osiągnięcia.  W wyniku starań Towarzystwa została wydana płyta CD zawierająca 35 nagrań Chóru z lat 1963–1997, które dokumentują poszczególne etapy działalności zespołu pod kierunkiem kolejnych dyrygentów. Towarzystwo utrwaliło też na płytach historyczne nagrania Chóru Uniwersyteckiego, odnalezione w archiwum Polskiego Radia i Akademii Muzycznej, i przekazało je do Muzeum UW. Opracowało ponadto Kronikę Towarzystwa Przyjaciół Chóru UW (2000–2020).
Działalność chóralno-koncertowa jest od początku jednym z najważniejszych celów TPChUW. Pierwszym dyrygentem Amici Canentes był Paweł Straszewski, następnymi – Agata Góreczna, Anna Cegielska i  Zuzanna Kuźniak. Od września 2015 roku Chórem dyrygują: Ilina Sawicka i Jerzy Sawicki, absolwenci Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina.

Chór Amici Canentes, liczący obecnie 30 osób, wykonał ok. 150 koncertów w kraju i za granicą, m.in. w Szwecji, na Węgrzech i na Litwie. W 2009 roku na ogólnopolskim festiwalu muzycznym w Szamotułach zdobył II miejsce w jednej z kategorii konkursowych. Brał udział w wielu zagranicznych konkursach i festiwalach. W Międzynarodowym Festiwalu Varsovia Cantat w 2019 roku w jednej z kategorii zdobył  III nagrodę. Koncerty Chóru wzbogaca różnorodny akompaniament – Ilina Sawicka i Jerzy  Sawicki to utalentowani multiinstrumentaliści. Chór występował wielokrotnie w auli UMFC, na Uniwersytecie Warszawskim, w licznych kościołach i domach kultury. Cenna dla zespołu jest współpraca z prof. Ewą Marchwicką, patronującą letnim Spotkaniom Muzycznym w Szklarskiej Porębie, gdzie nasz chór występuje z koncertami.
Na Jubileusz 20-lecia TPChUW zespół przygotował nowy ciekawy repertuar – „Breve Regnum”, utwory Mariana Sawy, Piotra Tabakiernika, J.S. Bacha, T. Morleya, dawne madrygały, pieśni ludowe. Jednak z powodu światowej pandemii uczciliśmy to wydarzenie w formie on-line, zamiast na Uniwersytecie. Wirtualne Urodzinowe Spotkanie Śpiewających Przyjaciół, z udziałem członków-założycieli Towarzystwa i zaproszonych gości, miało swój niepowtarzalny charakter.

Przed chórzystami UW wszystkich pokoleń wkrótce bardzo ważne historyczne wydarzenie – Jubileusz 100-lecia Chóru Akademickiego UW, który pod artystycznym kierownictwem Iriny Bogdanovich odnosi wielkie sukcesy.                                                                                                      

Maria Laskowska

 

Początek lat 70. w Chórze Akademickim UW to okres dużej aktywności zespołu, muzycznych wyzwań i osiągnięć. Byliśmy członkami znakomitego, jednego z najstarszych w Polsce zespołów chóralnych, w którym rozpoczynał swą muzyczną karierę m.in. Jan Kiepura. Odrodzony po wojnie Chór odnosił coraz większe sukcesy w kraju i za granicą pod batutą takich znakomitych dyrygentów, jak Edward Jozajtys, Zbigniew Soja, Mirosław Perz, Maciej Jaśkiewicz, Andrzej Banasiewicz, Kazimierz Bukat, Andrzej Borzym. Moimi dyrygentami w latach 70. byli Maciej Jaśkiewicz i Mirosław Perz.

Najbardziej wzruszające chwile przeżyłam w Chórze w 1970 roku podczas wyjazdu do Wielkiej Brytanii, gdzie pod dyr. Macieja Jaśkiewicza zdobyliśmy Grand Prix Międzynarodowego Festiwalu Muzycznego w Middlesbrough. Nasz Chór podbił serca jury i wymagającej publiczności – okazał się najlepszy spośród 110 zespołów z różnych stron świata. Zaśpiewaliśmy konkursowe utwory w najwyższym stopniu koncentracji. Nigdy wcześniej ani potem nie przeżyłam tak magicznej jedności brzmienia całego zespołu. Obecny z nami na festiwalu Mirosław Perz wspierał nas muzycznym doświadczeniem, dumni z nas byli przedstawiciele władz uczelni i ZSP.

Jury festiwalu napisało w werdykcie o naszym występie: „[Utwór] Christus factus est pro nobis obediens Brucknera wykonano dobrze wybranym i zdecydowanym tempem i frazowaniem, które ukazują doskonałe przygotowanie i idealne wyrównanie głosów. Znakomicie skoncentrowany chór, a jednocześnie z dużym piętnem indywidualności. Wykonanie Bzicem kunia Szymanowskiego to świetny kontrast – wyraźny rytm i wymyślnie kontrolowany miękki ton w środkowych partiach. Szeroko zakrojony efekt artystyczny, z nieodpartym zmysłem wirtuozerii, który był w duchu tej muzyki.”
Po ogłoszeniu werdyktu jury zapanował wielki entuzjazm w zespole i wśród setek słuchaczy z sali konkursowej. Śpiewamy „Vivat!” i podrzucamy dyrygenta, który odebrał symboliczny Stalowy Kamerton oraz dyplom z czekiem na 350 funtów (przypadło po cztery funty na głowę). Niezapomniane do dzisiaj chwile! Grand Prix festiwalu w Middlesbrough uważane jest za największe osiągnięcie w historii Chóru UW.

Podczas wyjazdu do Wielkiej Brytanii prezentowaliśmy też kilka razy pełny dwugodzinny repertuar, muzykę dawną i współczesną. Wśród utworów polskich były „Psalmy” Mikołaja Gomółki, utwory Pękiela, Moniuszki, Szymanowskiego i kompozycje współczesne. Pozyskanie sympatii słuchaczy ułatwiły nam utwory dawnych kompozytorów angielskich: Morleya („Now is the month of Maying”), Wilby’ego, Purcella. Daliśmy 15 koncertów w ciągu 12 dni, m.in. w Londynie w Royal Church of St. Martin in the Fields, w Hammersmith Town Hall, dla polsko-angielskiego stowarzyszenia muzycznego, z udziałem polskiego ambasadora.
Po naszym koncercie w Sounthand tak napisano w „Sounthand Standard”: „Chór Akademicki UW pozostawił niezatarte wrażenie na wymagającej publiczności w Civic Center. Narodowy duch kraju i dumę patriotyczną wyrażono w najbardziej międzynarodowej formie porozumiewania się, jaką jest muzyka. […]”

♫♫♫

Kolejnym wyzwaniem był udział w wielkim europejskim tournée Chóru UW w 1971 roku. Trasa koncertowa prowadziła z Warszawy przez Pragę, Bratysławę, Wiedeń, Salzburg, do festiwalowego Arezzo we Włoszech. Następne etapy podróży to Rzym, Wenecja, Florencja, Parma, Nicea, San Marino, Marsylia, Genewa, Lucerna, Paryż, Bruksela, Bochum, Kolonia, Lipsk i Drezno. Byliśmy urzeczeni sztuką i zabytkami tych ciekawych miejsc, niezwykłymi widokami w Tyrolu, Alpach, na Autostradzie Słońca i Lazurowym Wybrzeżu.  Europejska podróż trwała półtora miesiąca i miała – poza działalnością koncertową – nieocenione walory turystyczno-poznawcze.

♫♫♫

Wielkim przeżyciem było w 1971 roku wspólne wykonanie z orkiestrą ówczesnej PWSM motetu Bacha „Jesu meine Freude” pod dyr. Macieja Jaśkiewicza – z okazji 50-lecia Chóru UW.  Podczas próby generalnej pojawiły się u niektórych sopranów łzy wzruszenia (dyskretnie ocierane). Wielki kompozytor, genialny utwór, po raz pierwszy śpiewany przez nas z orkiestrą, w pięknej auli warszawskiej uczelni muzycznej.

Wrócimy na tę scenę po dwudziestu kilku latach, z wiosennymi koncertami, jako Chór Amici Canentes – zespół Towarzystwa Przyjaciół Chóru UW.

Maria Laskowska

 

Już od kilku lat dorocznym wydarzeniem w życiu naszego chóru są grudniowe obchody Orszaku Świętej Łucji, organizowanym przez Towarzystwo Polsko-Szwedzkie. To tradycyjne święto obchodzone w Szwecji, w jednym z najkrótszych dni w roku, poświęcone jest Św. Łucji jako "przynoszącej światło" i przypomina, że już niedługo dni zaczną stawać się coraz dłuższe. Pamiętając, że zimowe dni są tam jeszcze krótsze niż u nas, łatwo zrozumieć, jakie to ma znaczenie dla mieszkańców Szwecji.

W tym roku uroczystość została znowu zorganizowana w Domu Polonii, przy czym występ był tym razem nie na schodach, ale na wybudowanej z boku scenie. W przewidzianym momencie wstąpiliśmy na tę scenę trzymając zapalone świece - niestety elektryczne. Cóż - ekologia...

Tymczasem przygaszono światła i w półmroku, rozświetlanym blaskiem świec i... smartfonów, w drzwiach ukazał się orszak ubranych na biało dziewcząt ze świecami w dłoniach, śpiewając tradycyjną już w Szwecji pieśń "Sankta Lucia". Na czele, w roli Świętej Łucji, szła nasza ognista Agatka z wieńcem płonących świec na głowie. Aż dziw, że nie zadziałał alarm przeciwpożarowy...  Orszak doszedł pod scenę, a tymczasem chór - pod dyrekcją Iliny Sawickiej - kolejnymi głosami dołączał do pieśni. Następnie wykonaliśmy, z towarzyszeniem gitary, wiązankę kolęd i piosenek świątecznych w języku szwedzkim, po czym, żegnani brawami, zeszliśmy na przerwę.

W przerwie czekał nas nie tyle szwedzki stół, co poczęstunek skromny lecz gustowny, w postaci grzanego wina z pierniczkami. Wielu z nas wykazało pilną troskę o odpowiednie rozgrzanie i nasmarowanie strun głosowych...

W tym lepszej dyspozycji wyszliśmy na drugą część występu, obejmującą klika kolęd polskich oraz "Szczedryka", który, z racji barw narodowych, był tu jak najbardziej na miejscu. Brawom i owacjom nie było końca... itd., itd. W istocie jednak spotkało nas gorące przyjęcie ze strony zgromadzonych gości ze Szwecji i środowisk polonijnych, jak również Towarzystwa Polsko-Szwedzkiego, z którym współpracę od dawna cenimy sobie wysoko.

Już po przebraniu zbieraliśmy się do wyjścia, gdy wtem naszym oczom ukazał się Olek w "Łucjowym" wianku ze świecami. Czyżbyśmy mieli już Łucję na przyszły rok? Tylko co na to Szwedzi...

Leszek Lubański

 Na sobotę 6 lipca prognoza zapowiadała cieplejszy i słoneczny dzień. Zachęceni tym postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę w góry. Rano po śniadaniu zebrała się nas siódemka: Iza M., Ewa, Olek, Jurek, Elek z Chóru Warszawskiego, Tomek z Varietas oraz niżej podpisany, i w tym składzie wyruszyliśmy busikiem do Karpacza. Po odstaniu „kolejki do kolejki” wyjechaliśmy wyciągiem na Kopę pod Śnieżką, podziwiając coraz to szersze widoki.

Gdy wyjechaliśmy na górę, słońce świeciło a Śnieżka była na wyciągnięcie ręki. I choć początkowo zakładaliśmy, że wejście będzie opcjonalne, zależnie od naszych możliwości, to wątpliwości prysły w jednej chwili – idziemy! Słowo przeszło w czyn i – mimo silnego wiatru – przed dwunastą stanęliśmy na szczycie. Nacieszywszy się widokami i (niektórzy) małą kawą po czeskiej stronie, ruszyliśmy wygodną (dla niektórych aż zanadto) drogą w dół.

Po małym postoju przy „Śląskim Domu” poszliśmy dalej grzbietem, a potem zaczęliśmy schodzić najpierw do "Strzechy Akademickiej” a następnie do schroniska „Samotnia” nad malowniczym kotłem Małego Stawu. Po dobrze zasłużonym posiłku w schronisku, w sali z dekoracją z... połamanych nart, ruszyliśmy w dół przez lasy ku świątyni Wang, zaplanowanej jako końcowy punkt wycieczki. Ten ciekawy i oryginalny kościół, sprowadzony w XIX w. aż z Norwegii, obejrzeliśmy już tylko z zewnątrz – trzeba byłoby czekać na wejście grupowe, a czas już naglił do powrotu. Niezawodny busik już czekał – w efekcie dojechaliśmy do „Królowej” na obiad dokładnie na 17-tą, a gdy wysiadaliśmy, zaraz za nami podjechała ekipa z Liberca. To się nazywa synchronizacja!

Leszek Lubański

Bachotek w odsłonach

Od przystanku skręt w prawo porządnie wyasfaltowaną szosą w dół, brama i wjazd prosto pod budynek Ośrodka. Przed nami PTTK-owska stołówka. Stoliki i podłoga lśnią nowością. Zaraz za drzwiami mozaika z falami jeziora i rybkami, okienko do wydawania potraw, dalej drugie do odstawiania brudnych naczyń. Oszklona ściana, zawieszona kolonijnymi rysunkami. Przyjeżdżają tu przez całe lato, zawsze pełno wioślarzy, harcerzy, kolonistów. Towarzystwo trochę hałaśliwe, ale grzeczne, rano mówią „dzień dobry”. Ze stołówki prosto do kiosku prowadzi ścieżka na skróty. Można wypić piwo, herbatę, do tego frytki i chipsy. Ława z zadaszeniem mieści osiem osób, a jak się ścieśni to nawet dziesięć. W dół do jeziora prowadzi szeroka ścieżka. Teraz uporządkowana, wygodne schody, poręcz, podjazd. Brakuje trochę powykręcanych korzeni, o które można było się potknąć wracając w nocy z ogniska. Jezioro jest niezmienne. Małe fale uderzają o brzeg z monotonnym pluskiem, przy brzegu kajaki i łodzie. Ciemna kreska lasu po drugiej stronie jeziora przechodzi w oddali w ledwo widoczny mostek na Skarlance. To już Tama Brodzka, do której dojeżdżało się pociągiem z przesiadką w Brodnicy. Stąd trzeba było już piechotą przez las lub kajakiem. Z drugiej strony jezioro się zwęża, zarasta, przechodzi w obszar rezerwatu. Pod mostkiem Jadwigi można przepłynąć kajakiem, potem przez szuwary Skarlanki i jezioro Strażym na Zbiczno. Klimat pozostał ten sam, tylko sosny wyogromniały. Stoi stary hotelik przy brzegu, teraz wyremontowany, rozrzucone wokół domki campingowe, pole namiotowe wśród drzew. Wieczór zakłóca ostre światło jarzeniówek, wokół nich krąży cała owadzia ferajna.

Znów tu jesteśmy. Mała, 20-osobowa grupka. Nie szkodzi, że Brodnica wita nas w iście jesiennej aurze, wieje i pryszczy, trzeba salwować się solidnym posiłkiem. Przyjeżdżają wszyscy zdeklarowani – Ciało Zarządowe w zacnym komplecie /gdzieżeś, Tomeczku?/oraz 1/Panie: Basia Sz., Basia prosto z Wiednia, Ewa K., Iza M. i Grażyna N, Iga, niedawno przybyła do nas Eulalia i ja, czyli Grażyna P. 2/Panowie: Olek, Leszek z gitarą, Karol z drugą, Grzesio /bez gitary/, Andrzej Z. z synem Witkiem, Krzysio ze Szwecji oraz Stefan. W sobotę po południu dojeżdża jeszcze zacna Rodzinka Sawickich, też z gitarą, a nawet dwiema! Nie tracąc czasu, po obfitej kolacji /dla nas to pestka!/ zasiedliśmy wokół wspólnego stołu aby jak należy uczcić corocznego bachotkowego solenizanta w osobie Stefana. Trunków nie brakowało, zatem i humoru też, do czego walnie przyczyniła się nasza wiedeńska Basia. Gdy tylko ten i ów popadał w chwilową zadumę lub kiwnął się niebezpiecznie na krzesełku, inicjowała chóralne odśpiewanie „Jestem muzykantem konszabelantem” lub popisową solówkę „Pognała Jagna wołki na bagna”. A gdy normalną koleją rzeczy doszliśmy do „Stary Donald farmę miał”, odśpiewaliśmy wszystkie zwrotki , niczego nie wykropkowując. Nawet Olek, którego niełatwo zadowolić byle śpiewaniem, ochoczo wtórował! Obok spali koloniści, dziatwa niewinna i nie znająca takich pieprznych przyśpiewek, ale udało się na szczęście uniknąć słusznego oburzenia kierownictwa Ośrodka. Coś trochę po północy rozeszliśmy się do pokojów, że to w sobotę już od rana czekała moc zajęć w podgrupach i po całości.
I tak:
Po śniadaniu regaty, w których o pierwsze miejsce walczą trzy kajakowe osady: Iza B. z Grzesiem, Iza M. z Leszkiem i Grażyna N. z Witkiem. Ta ostatnia osada, pełna zapału, wystartowała z...wiosła, zanim sędziujący Stefan nie dał sygnału do startu. Dostali jednak dyplom za zajęcie trzeciego miejsca, co tam. Regaty wygrała ma się rozumieć drużyna nr 2. Reszta bądź to kibicowała, bądź wędrowała brzegiem jeziora Bachotek na mostek Jadwigi lub nad jeziorko Skrzynka. Część zapaleńców rozegrała jeszcze naprędce dwie rundki fińskiej terenowej gry Mölkky; obie wygrała oczywiście „młoda” Iza. „Życzliwi” sugerują, że potajemnie ćwiczyła przed wyjazdem, ale znając jej napięty grafik, nie dajemy im wiary! Po obiedzie przyjechał Jurek z Rodzinką, więc, ledwo co odetchnąwszy po sutym obiedzie, pospieszyliśmy na próbę, bo w niedzielę - jak tradycja nakazuje - obowiązkowo należało zaśpiewać na Mszy Św. w Pokrzydowie.

Wieczorem – Ognisko! Z kiełbaskami, pozostałymi z piątku trunkami i śpiewami a facecjami. Jako że co pieprzniejsze kawałki zostały odśpiewane w piątek /no może krom Polki Rozporkówki/, repertuar był spokojniejszy i bardziej artystyczny. Wprawdzie Karol domagał się czasu antenowego z tęże Rozporkówką, ale ostatecznie skończyło się na Beatlesach, które odśpiewali we trójkę z Krzysiem i Leszkiem, znanymi Beatles-maniakami. I ta imprezka skończyła się wyjątkowo wcześnie, bo już ok. pierwszej w nocy. W niedzielę po Mszy św i całkiem udanych śpiewach ostatni spacer z Pokrzydowa do ośrodka, ostatnia kąpiel co odważniejszych i mniej sfatygowanych, pamiątkowe zdjęcia, dyplomy uznania dla wszystkich bez wyjątku, uściski i obietnica, ze za rok o tej samej porze!

Czekaj na nas Bachotku roztomiły!

Wasz Stary Wiarus, Grażyna Pijet