12. 07. 2013 miałam zaszczyt uczestniczyć w pięknej w swej prostocie i unikalnej artystycznie ceremonii pogrzebowej naszego nieocenionego przyjaciela, który był z nami zarówno w trudnych, jak i wesołych momentach życia. Skupiliśmy się przy doczesnych prochach Jurka Czarnockiego "Szwagra", z wyrzutami sumienia, konsternacją, ale także z uczuciem pustki i bezsensu pędzących lat, dni, godzin ludzkiej egzystencji…

Osobiście miałam przyjemność bliżej poznać się z Jerzym, tzw. "Szwagrem", podczas 2 tygodni wyprawy turystycznej na Żmudzi w lipcu 1993 pod kierownictwem autorytetu w "UNIKACIE" - Grzegorza Rąkowskiego.

Dzieliłam z wyżej wymienionym w tytule artykułu wrażliwym 60-latkiem namiot, który wspólnie rozbijaliśmy i zwijaliśmy w ulewnym deszczu. Pierwsze 2-3 dni tego obozu wymagały naprawdę wyjątkowej odporności na znoszenie ciężkich warunków atmosferycznych. Jak pamiętam, pierwszego wieczoru z powodu przemokniętego drewna i zapałek nie udało się nawet (o ironio losu) "Grzegorzowi Wspaniałemu" - bo tak "Szwagier" odnosił się do znanego ze swego uporu autora kultowego przewodnika "Polska Egzotyczna" - rozpalić ogniska i zagotować wody na herbatę. Kolacja była mizerna - tylko jedynie w miarę suche kanapki. Nie opuszczała nas niepewność, czy przetrwamy noc w raczej podmokłym terenie, gdy nadal nie było szans na wypogodzenie się.

Następny dzień wędrówki; głównie autostradą do Szawli, w deszczu i na wietrze, był pełen cichych i głośniejszych napięć między uczestnikami obozu, tzn.: Anną Prószyńską, Ewą Kozakowską, Alicją Czańką, Jerzym Czarnockim "Szwagrem" a szefem ambitnego programu żmudzkich przygód - "Grzegorzem Wspaniałym".

Gwoli sprawiedliwości należy dodać, że Grześ przechodził też dramat, ponieważ miał pękniętą kość śródstopia i naprawdę cierpiał podwójnie, bo nie był w stanie udowadniać, jaką kondycją turystyczną potrafi zaimponować.

Wtedy właśnie odkryłam, na jaką autentyczną pokorę wobec przeciwności losu, pogodę ducha umiał zdobyć się "Szwagier".

Potrafił zaskakiwać nas pytaniami, pozornie niedostosowanymi do rytmicznego i nudnego marszu w deszczu. Na przykład rzucał retorycznie ni stąd ni zowąd ku nieznanemu odbiorcy: "Co to jest szczęście?"

Na co ja (Ala Czańka), walcząca od pół roku z kiepską formą fizyczną i psychiczną po śmierci mojego taty, szybko i bez zastanowienia odpowiedziałam: "Szczęście to dobre buty i dobry plecak…", a mój przyjaciel - "Grzegorz Wspaniały" - dodał : " i dobry humor…".

"Szwagier" był ubawiony naszymi dialogami i negocjacjami!!!

Bardzo wierzył, że chociaż posiadamy wiele niepospolitej dumy własnej i nieufności wobec siebie, to nie będziemy się kłócić i wytrwale niszczyć. Tak naprawdę najważniejsze, że wspólne wieczory poświęcaliśmy na smakowanie poezji Czesława Miłosza; przede wszystkim Grzegorz głośno i z zacięciem aktorskim interpretował idealnie fragmenty tomu poezji "Wschody i Zachody Słońca", a "Szwagier" wpadał w romantyczną zadumę. Kontrastowe nastroje pejzaży znad Niewiaży, poezja i dyskutowanie o dylematach życiowych polskiego Noblisty z 1980 sprawiły, że ośmieliłam się zaprezentować własny okruch młodzieńczej twórczości poetyckiej.

Moi przyjaciele byli zdumieni, że Ala parała się płodzeniem ckliwych wierszyków, właśnie takich jak ten, który powtarzam poniżej:

Gdy myślę - życie,
To wszystko wokół się otwiera.
Wpada promień Słońca,
prześwietla wszystkie sploty
prawd i kłamstw.
Znów wstaje nowy,
nietknięty dzień!
Nie rozliczam się z nocą,
że nie udało mi się zgłębić
wszystkich jej tajemnic.
Czy dla przyjemności,
czy tylko z obowiązku
ustawiam wciąż drogowskaz
na Życie.

Autorka: Alicja Czańka

Te wspomnienia nie powinny przebrzmieć bez echa i żadna proza życia nie powinna ich przytłumić! Dziękuję Tobie - Jurku, że zechciałeś mnie wtedy słuchać i wyraziłeś pozytywną ocenę dla mojej poetyckiej próby z lat 70-tych, gdy miałam 20 lat. Dziękuję też, że chociaż od wspólnego wędrowania nad Niewiażą minęło 20 lat, to jestem przekonana, że mogłam polegać zawsze na Twojej cierpliwości, szczerości i mądrej przyjaźni. Żegnaj i odpoczywaj wśród Krajobrazów Wieczności.

Ala Czańka Uniwersytecki Klub Turystyczny "UNIKAT"

Jedną z dwóch przedwojennych chórzystek, a obecnie Honorowych Członkiń Towarzystwa jest Pani Felicja Bylicka- Woźniak. Oto Jej dzieje, przez Nią samą spisane:

"Przypadkiem urodziłam się w małej wiosce Strzelce-w okolicy Kutna - 18 października 1915. Na świecie i w Polsce toczyła się I Wojna Światowa. W pierwszych latach po 1920 rodzina wróciła do Warszawy i tu trwa moje długie życie.

W roku 1934 otrzymałam świadectwo dojrzałości w Państwowym Gimnazjum im.Narcyzy Żmichowskiej.

W latach 1935-39 studiowałam romanistykę na Uniwersytecie im. Józefa Piłsudskiego.

Czy tylko się uczyłam? - Nie! Już jako nastolatka bardzo lubiłam śpiewać. Moje nauczycielki w gimnazjum wysłały mnie do Polskiego Radia, by zasięgnąć opinii o moim głosie. Mała, chuda, nieśmiała, przekroczyłam bramę rozgłośni P.R. przy ul. Zielnej. Wobec kierownika Działu Muzycznego, znanej śpiewaczki Anieli Szlemińskiej zaśpiewałam przed mikrofonem jedną z polskich pieśni. Uczyć się!- zdecydowano. Ale nic z tego sądu nie wyszło, z wiadomych względów- finansowych.

Nie przestałam jednak śpiewać. Zapisałam się do Akademickiego Koła Muzycznego-Lira- chóru, którym wówczas dyrygował kompozytor Feliks Rybicki. Chór brał udział w uroczystościach związanych z życiem Uczelni. Zdarzało się też, że dyrygent zapraszał nas do udziału w audycjach muzycznych Polskiego Radia, co uważałam za duże wyróżnienie.

W tych też latach wzięłam udział w konkursie ogłoszonym przez słynną śpiewaczkę Janinę Korolewicz-Waydową przez Polskie Radio. Poszukiwała ona młodych głosów, które mogłyby zasilić scenę operową. Zostałam wyróżniona Pierwszą nagrodą - to znaczy nauką śpiewu pod kierunkiem śpiewaczki. Niestety trwały one niedługo, ze względu na zmianę planów organizatorki. Ten konkurs odbył się chyba w latach 1936-37.

W 1939 wybuchła II Wojna Światowa. Nie miałam możliwości pisania pracy magisterskiej. Wyższe uczelnie zostały zamknięte. Chór zawiesił swoją działalność.

Gdy dowiedziałam się, że władze pozwoliły na otwarcie szkoły muzycznej w dawnym Konserwatorium na Okólniku zgłosiłam się i rozpoczęłam systematyczną naukę śpiewu w klasie prof. Antoniny Sankowskiej. Wszystkie przedmioty teoretyczne wykładane były przez dawnych profesorów. Po kilku latach kontynuowałam tę naukę w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej. Zostałam przyjęta na II rok śpiewu solowego.

Pod koniec roku " szkolnego" odbywał się koncert w wykonaniu uczniów wszystkich wydziałów : orkiestry, chóru, solistów. W 1944 (?) zostało wykonane Oratorium Józefa Haydna " Stworzenie Świata", w którym śpiewałam partię Ewy.

W czasie okupacji występowałam czasem w polskich kawiarniach śpiewając arie operowe, operetkowe, pieśni. Oczywiście repertuar polski był ograniczony, a Chopin zakazany!

Jak potoczyło się moje życie dalej? Jak wszyscy przeżyłam Powstanie

Warszawskie. We wrześniu 1944 straciłam dom- Matkę, dwie siostry. W ruinach na Ursynowskiej wygrzebałam trochę nut, książek, fotografie- to, co nie przedstawiało wartości dla szukających przede mną. 

A potem wiadome wszystkim życie od 1945 i dalej.

I znów wracam do Polskiego Radia mieszczącego się w 1945 w czynszowej kamienicy na Pradze przy ul. Targowej. Pierwsze audycje dla Działu Muzycznego - z towarzyszeniem Władysława Szpilmana. Wtedy też poznałam reżyser Wandę Tatarkiewicz- Małkowską, która od dawna prowadziła Teatr dla Dzieci i Młodzieży. Zrezygnowałam z "wielkiego repertuaru" poświęcając mój głos i zdobytą na uniwersytecie wiedzę nowopowstałej Redakcji Muzycznej dla Dzieci i Młodzieży. Uczyłam przez lata piosenek dziecięcych i zasad muzyki. Współpracowałam z Teatrem Polskiego Radia dla Dzieci i Młodzieży. Zostałam redaktorem muzycznym i wykonywałam tę pracę do roku 1977.

Od pierwszej wizyty w Radiu na Zielnej, w latach dziewczęcych, do lat przewidzianych przez prawo- radio wypełniało moje życie.

A skąd moja wizyta na stronach internetowych? Otóż nawiązałam kontakt z Towarzystwem Przyjaciół Chóru Uniwersytetu przekazując wiadomości o dawnym chórze. Szukałam dawnych członków. Wraz ze mną tę łączność utrzymuje też Irena Matuszelańska.

Jeśli mój życiorys zostanie odczytany przez kogoś z kolegów czy znajomych, proszę o kontakt przez Towarzystwo Przyjaciół Chóru UW."

Felicja Bylicka-Woźniak

Felicja Bylicka - Woźniak
w 65 rocznicę trwania
Powstania Warszawskiego 1944

Michałowice 1.VIII . 2009

Kolejne rocznice Powstania Warszawskiego dla osób, które je przeżyły w Warszawie są bolesnym przypomnieniem tego, co działo się wtedy na warszawskich ulicach. Ja, dziwnym zbiegiem losu znalazłam się na ulicy Wspólnej w domu nieznanych mi osób i tam pozostałam do końca a nawet kilka dni dłużej, bo wyszłam z Warszawy 7 października 1944 roku. Kontakt z rodziną na Mokotowie utrzymywałam dzięki Poczcie Kanałowej - maleńkie karteczki ze stemplem AK na Barykadach, data, adresat, sprawdzono a na drugiej stronie krótki tekst. Pragnę opisać mój pobyt w nieznanym mi środowisku choć po 65 latach mam pewne luki pamięciowe. Dom na Wspólnej miał numer 27 a mieszkanie na trzecim piętrze 14. Przedtem jednak co robiłam zanim włączona zostałam w heroiczne zmagania powstańcze? Nie byłam związana z AK, nie miałam przygotowania wojskowego i pielęgniarskiego. Kończyłam moje studia wokalne w Konserwatorium na Okólniku, organizowałam w domu spotkania muzyczne, śpiewałam w polskich kawiarniach, za co otrzymywałam honorarium. I to było moje życie do Powstania. Gdy znalazłam się oddzielona od mojej Rodziny zaczęłam myśleć - może przydam się na co? Nie szukałam długo! Na parterze domu leżeli ranni powstańcy i cywile. Mogę im służyć: podać szklankę wody, pocieszyć, porozmawiać. Przynajmniej w ten sposób znajd się w kręgu osób oceniających działania walczących. Wśród rannych leżał też Francuz. Znalazł się w W-wie w obozie pracy na Gęsiówce. W chwili wybuchu Powstania obóz przestał istnieć a Francuz jak inni mężczyźni przystał do powstańców i został wkrótce ranny. Groziła mu amputacja ręki; b. przeżywał tę możliwość, że nie będzie mógł wykonywać zawodu dekoratora. Mogłam z nim rozmawiać w jego języku, wykorzystując znajomość francuskiego, zdobytą w czasie studiów na Uniwersytecie W-skim (1935 - 1939). Byłam też jego łącznikiem z personelem lekarskim i pielęgniarkami. Pamiętam dobrze tych młodych mężczyzn, czasem chłopców leżących w szybko zorganizowanym szpitaliku. Wszyscy pragnęli szybko wyzdrowieć i wrócić do akcji. Nie pamiętam natomiast tak prozaicznej sprawy, co ja jadłam i czy kto mnie żywił! Po wodę chodziło się z wiadrami do studni głębinowej - chyba na Marszałkowskiej. Staliśmy w długiej kolejce narażeni na strzały snajperów z pobliskich, jeszcze stojących kamienic. 6 września dom na Wspólnej został trafiony pociskiem z działa kolejowego ustawionego na moście przez Wisłę. To była nazwana tak przez mieszkańców W-wy "krowa" lub "szafa" - gdyż pocisk wykonując swój lot czynił hałas przypominający ryczenie krowy lub przesuwanie ciężkiej szafy po podłodze. Mówiono, że Niemcy wystrzeliwują je co 8 minut. W tym wypadku wystarczył jeden ! A kamienica ? Proszę spojrzeć na jej zdjęcie od strony podwórka. Ruiny i ja - wtedy Felicja Woźniak na nich. Zrobił je nieznany fotograf - amator. Dostałam maleńki negatyw i 1 odbitkę. W czasie ataku pocisku byłam chyba w schronie, czyli w piwnicy. Ocalałam! A ranni powstańcy? Wszyscy zginęli! Pochowano ich na ulicy Wspólnej na brzegu chodnika przy jezdni, gdzie łatwiej było wykopać mogiły. Los ich podzielił też nieznany Francuz. Zdjęcie jest dla mnie bezcenną pamiątką stanowiącą dowód zniszczenia Warszawy. Przeleżało 65 lat i dopiero w tym roku mogę je pokazać. Miało wymiary 6,5 x 9 cm . Odtworzył je fotograf profesjonalista Kazimierz Bałakier. Byłabym wdzięczna, gdyby znalazło się na stronie internetowej. A może odczyta je ktoś żyjący, ze Wspólnej i dorzuci swoje wspomnienia? Ogarnia mnie dziwne wzruszenie gdy patrzę na moją postać na gruzach domu. W tym letnim płaszczyku. 1 sierpnia 1944 roku wyszłam z rodzinnego domu na Ursynowskiej, by wrócić doń w końcu stycznia 1945 roku na groby mojej Rodziny i gruzy zniszczonego domu. W ogródku zginęły: Matka - Anna Woźniak, siostry: Zofia Ładyńska i Halina Woźniak. Stało się to w czasie bombardowania Mokotowa - 16 września. A co stało się ze mną ? Wyszłam z W-wy 7 października w tym płaszczyku i z parasolką. Nic więcej nie posiadałam. Znalazłam się w obozie w Ursusie, bo Pruszków był już przepełniony. Wieczorem opuściłam obóz z grupą pielęgniarek kończących dzienny dyżur. Byłam wolna! Następnego dnia - 8 października rozpoczęłam czas wygnania z mojego miasta. Z tym co na grzbiecie - i z parasolką! Ale to już zupełnie inna historia.

Pisałam rano 24 lipca 2009 
W nocy była burza i ulewa - grzmiało jak w czasie Powstania!
Teraz w Michałowicach świeci słońce, a ja będę
składała życzenia Kingom, Krystynom.
No cóż - Panta rei. I ja też.

Felicja Bylicka.

Podczas przygotowań do Jubileuszu 80-ciolecia Chóru UW i organizacji Towarzystwa Przyjaciół Chóru UW ówczesny Zarząd Towarzystwa z Olimpią Zaborską-prezesem wykonał wspaniałą pracę: odnalezienia i nawiązania kontaktów z jak największą liczbą byłych członków chóru. Byli wśród nich przedwojenni członkowie Akademickiego Koła Muzycznego UW razem z panią Felicją Bylicką, która znalazła się w pierwszej grupie osób wyróżnionych tytułem Honorowego Członka Towarzystwa Przyjaciół Chóru Uniwersytetu Warszawskiego. Dyplom został wręczony Seniorce przez kol.kol. Elżbietę Jędrych i Olimpię Zaborską. Odpowiedzią obdarowanej był piękny list zawierający wspomnienia związane z działalnością muzyczną w chórze uniwersyteckim oraz w Polskim Radio.

Następny rozdział kontaktów Towarzystwa z p. Felicją rozpoczęła prezes TPChUW od 2004 Marzenna Grabiszewska- Gryka. Z jej inicjatywy odbyło się spotkanie dwóch Seniorek - przedwojennych chórzystek : p. Ireny Matuszelańskiej i p. Felicji Bylickiej.

Obydwie panie Seniorki były zapraszane na koncerty i spotkania integracyjne członków Towarzystwa i korzystały z nich w miarę możliwości. Przedstawiamy zdjęcie ze spotkania świątecznego w styczniu 2005.

Pani Felicja chętnie korzystała z zaproszeń na koncerty, zarówno Chóru Akademickiego, jak Amici Canentes Towarzystwa. Podczas koncertu z okazji 85-lecia Chóru UW 2 grudnia 2006. Nestorka wystąpiła z krótkimi wspomnieniami swoich lat chórowych z okresu 1935-39.

Pani Felicja, jak zawsze uśmiechnięta, w towarzystwie Marii Laskowskiej i Grażyny Pijet po koncercie Amici Canentes w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w kwietniu 2010.

Na spotkaniu świąteczno-noworocznym w Dziekance w styczniu 2008.

Pani Felicja w 2007 podczas wakacji w Łochowie
Wielkanoc 2009, na odwrocie życzenia Alleluja, alleluja dla wszystkich z TPChUW, za moim pośrednictwem
Pani Felicja ze mną w domu w Michałowicach - sierpień 2009

Moje kontakty z p. Felicją zapoczątkowane w 2004 przybrały z czasem charakter bardziej osobisty. Bardzo się polubiłyśmy. Odwiedzałam Ją, w miarę możliwości, kilka razy w roku. Zawsze z wielką przyjemnością i radością. Pani Felicja była osobą bardzo pogodną, ciekawą świata i ludzi, zawsze zorientowaną w nowościach wydawniczych, chętnie opowiadającą historie ze swojej bogatej przeszłości. Była osobą niezwykłą, wyjątkową. Bardzo będzie mi brakowało Jej uśmiechu, tego niezwykłego głosu prawie śpiewającego "Witam, pani Elżbieto" i tych pogaduszek od serca.

Żegnaj, moja Felicjo. Elżbieta Chojecka

W piątek 3 lutego 2012 roku, o godzinie 12:40 odbyła się Msza Św. pogrzebowa za panią Felicję Bylicką. Rodzina, Przyjaciele i Znajomi oraz grupa chórzystów z Amici Canentes wypełnili drewniany kościół na Cmentarzu Bródnowskim. Młody Chór UW zaśpiewał na mszy dwa utwory.
Razem z konduktem odprowadzaliśmy Panią Felicję do niedaleko położonego grobu rodzinnego. Powróciły wspomnienia tych chwil, kiedy pani Felicja odwiedzała nas w Dziekance na spotkaniach TPCHUW. Pogodna, otwarta, uśmiechnięta, mocnym sopranem śpiewała piosenki.
Było piękne, bardzo mroźne i słoneczne południe.
Tak promienna pani Felicja pożegnała się z nami.

Ola